Czy to aspołeczność? - nie potrafię nawiązać trwałych relacji...
Witam. Odkąd tylko sięgam pamięcią do dzieciństwa, zawsze czułem się "inny" od wszystkich rówieśników. Dobrze przypominam sobie sytuację, gdy z lekką zazdrością, ale i pogardą patrzyłem przez okno mojego pokoju na znajome dzieciaki i braci grających w "zbijaka". Już wtedy, w wieku około 8 czułem się wyobcowany, chociaż nie miałem ku temu ŻADNYCH powodów. W normalnych sytuacjach życiowych byłem postrzegany jako ruchliwy, bardzo towarzyski dzieciak z poczuciem humoru, nigdy też nie miałem problemu z tym, żeby grać w chłopakami w piłkę czy przesiadywać z grupą rówieśników pod blokiem. Wszystko działo się w mojej głowie - niby byłem wśród nich, a myślami całkiem gdzie indziej, czułem się jakbym był z 'innego świata'... Dziś mam 24 lata i jestem typem kompletnego samotnika. Mam dwóch przyjaciół, z którymi rozmawiam dosłownie o wszystkich, poza tym do swojego "świata" dopuszczam też od zawsze mamę, której zwierzyć się mogłem ze wszystkiego. Reszta najbliższego otoczenia, czyli ojciec, dwóch braci, była dziewczyna - są jakby na "poziomie" niższym od w/w mamy i przyjaciół. Z nimi mam kontakt dobry, ale nie tak dobry jak np. z matką. Pozostali ludzie, tj. "znajomi" z uczelni, moi współlokatorzy (dziś jestem studentem i mieszkam w całkiem innym mieście niż to małe miasteczko, w którym się wychowałem), koleżanki, koledzy z baru, znajomi znajomych itd.. - to wszystko ludzie, których traktuję z ogromnym dystansem. Jestem w stanie porozmawiać z takimi dalszymi 'kolegami' głównie o pogodzie, piłce i uczelni. Po parunastu minutach rozmowy tematy się kończą i czuję to towarzyszące mi od lat uczucie "co ja tu robię?". Dam przykład swoich zachowań - poszedłem do pracy (czuję ogromny opór przed poznawaniem nowych ludzi, stąd bardzo ciężko mi również rozpocząć gdzieś pracę czy zapisać się na kurs językowy, cokolwiek i gdziekolwiek trzeba poznać nowych ludzi - czuję opory) i oczywiście jako totalny autsajder przez kilka pierwszych godzin w ogóle się nie odzywałem i robiłem swoje. Dopiero inicjatywa ludzi z "brygady", w której pracowałem sprawiła, że zacząłem się otwierać. To moje typowe zachowanie - dopóki ktoś jako pierwszy nie wyciągnie do mnie ręki - czy to w chęci poznania mnie, czy przeproszenia - tak ja NIGDY nie zrobię tego jako pierwszy. Po kilku dniach w nowej pracy zaakceptowałem pracujących ze mną ludzi, a oni zaakceptowali mnie, przez co z kilkoma osobami wszedłem w bardzo dobry kontakt, co zdarzało mi się bardzo rzadko przez ostatnie lata. Autentycznie sam się sobie dziwiłem i myślałem, że przełamałem jakieś bariery w kontaktach z ludźmi, że będzie lepiej. Żeby nie było tak pięknie to wychodzi tu na jaw kolejny mój "odpał" - jak już kogoś poznam bliżej, natychmiastowo obdarzam go ogromnymi pokładami zaufania - wystarczy jednak NAJMNIEJSZY błąd tej osoby, jakieś kłamstewko, cokolwiek co zepsuło mój idealny wizerunek tej osoby i natychmiast zmieniam o nim zdanie, uznając tego kogoś za niewartego zaufania. A jak niewarty zaufania to jednocześnie trzeba go odstawić na bok i zdystansować się na jakiś poziom. Tak skończyli wszyscy moi "kumple" z pracy, po kolei. Z powyższej historii wynika coś jeszcze. Jestem osobą, która kompletnie nie znosi krytyki. Wyjątkami są osoby, które darzę szacunkiem (tzw. autorytety), a po drugie krytyka pozytywna - np. od przyjaciela, kogoś bardzo bliskiego, lub krytyka, która ma na celu zmotywowanie mnie, a nie atak na mnie (od razu wyczuwam różnicę). To samo tyczy się zresztą słuchania poleceń - odkąd pamiętam nigdy nie słuchałem się prawie nikogo i zawsze się buntowałem (tu wyjątkiem był np. mój dziadek czy kierownik w pracy - póki kogoś szanuję lub ten ktoś jest moim przyjacielem to stanę za nim murem w każdej sytuacji! Bardzo cenię sobie lojalność). Do rzeczy: pewnego dnia w pracy szef firmy zwrócił mi (niesłusznie i niesprawiedliwie) uwagę, że zamiast pracować siędzę i czytam gazetę (w firmie mamy kamery). Poczułem ogromną nienawiść do tego człowieka, mimo że wcześniej go szanowałem i tego samego dnia wziąłem torbę i już nie wróciłem do firmy. "Byle burak nie będzie mnie pouczał ani oskarżał, a wy nieudacznicy życiowi, pracujcie dla nich dalej, ja odchodzę!" - tak mniej więcej to wyglądało. A propos wyobcowania - dobrze czuję się tylko w towarzystwie zaufanych osób. Nienawidzę tzw. "integracji" czy innych spotkań grup, osób (np. studentów), którzy tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą, a gadają ze sobą, piją, bawią się. Zawsze w takich sytuacjach myślę sobie - o czym oni do cholery mogą ze sobą rozmawiać? O pogodzie, studiach, "co u Ciebie, skąd jesteś" - rozumiem, ale ileż można? Czuję w takich sytuacjach totalne zażenowanie i od dawna unikam tzw. imprez grupowych, gdzie są moi "znajomi" z uczelni, nie mówiąc już o osobach obcych. Nawet wśród kolegów, których znam od gówniarza, nie czuję sie totalnie swobodnie. Zamykam się w takim towarzystwie osób, do których mam jakiś tam dystans i jedyne o czym możemy pogadać to totalne pierdoły, jak te, które wymieniłem wcześniej. Uwielbiam natomiast spotkania w cztery oczy i dyskusje na trochę głębsze tematy niż "co tam słychać". Tyle tylko, że takie spotkania mogę organizować tylko z dwoma przyjaciółmi, których wymieniłem na początku tekstu. Stawia się wtedy na stół alkohol (niekoniecznie, ale wtedy najlepiej nam się "myśli") i rozkminia - co, dlaczego, po co - typowo egzystencjalne tematy. Obaj kumple i kilkoro ludzi w życiu mówiło mi już, że z nikim nie rozmawiali tak "głęboko" i z nikim innym nie mogą udać się ze swoim problemem jak właśnie do mnie. Może nadałbym się na psychologa? ;-) Wśród ludzi i znajomych jestem postrzegany jako osoba inteligentna i być może trochę buńczuczna, arogancka. Z jednej strony jestem typem gościa, który na wszystko ma dobry żart i ciętą ripostę, a z drugiej samotnika, który zbudował wokół siebie mur i nie pozwala nikomu dostać się bliżej. Jeśli chodzi o moje plany życiowe to oczywiście są wielkie - na pewno założę jakiś biznes, w którym to ja będę rządził, wszak nie nadaję się do pracy dla kogoś. Organizuję też i jeżdzę sam na wycieczki, takie niskobudżetowe survivalowe wypady w Europę, spanie pod balkonami i na dworcach z 5 euro w kieszeni. To też robi wrażenie na ludziach, tym bardziej, że sam nigdy o nich nie opowiadam (nienawidzę chwalenia się!), a wiadomo jak 'plotki' i informacje od osób trzecich potrafią zbudować czyjś obraz ;) Ludzie, szczególnie koleżanki widzą we mnie kompletnie niedostępnego typa. Raz jedna dziewczyna powiedziała mi (chyba miała już dosyć własnych podchodów do mnie, przy jednoczesnym moim odrzucaniu jej "zalotów" ;) [- aroganckie? nie, prawdziwe.]), że ja już zawsze będę sam, bo nie daję się poznać. Przypominam sobie jej słowa od lat przy wielu różnych sytuacjach, gdy zawiodłem sam siebie. Miała cholerną rację. Co jeszcze - bardzo szybko się nudzę. I to nie tylko ludźmi (niestety), ale dosłownie wszystkim. Miałem już tysiące planów na życie, a tylko jak zacząłem je realizować to porzucałem je, uznając, że to nie dla mnie. Studiowałem już na trzech uczelniach, trzy różne kierunki. To też nie jest coś normalnego. Jestem człowiekiem, który może nagle stwierdzić - zwalniam się! Pakuję torbę, wychodzę z firmy i nie wracam. Albo inny przykład - siedzę znudzony i nagle w głowie świta mi pomysł - "poleciałbym do Barcelony". W 5 minut rezerwuję bilet lotniczy do Barcelony i lecę dwa dni później. Czasami zdarza mi się żałować tak drastycznych i emocjonalnych 'ruchów' - np. porzucenia studiów dziennych i przeniesienia się na zaoczne (bo znalazłem super pracę! - to ta od "złego" szefa, który zwrócił mi uwagę), natomiast na dzień dzisiejszy żałuję też zwolnienia się z owej pracy, bo teraz siedzę i nic nie robię, nie mogąc znaleźć motywacji do podjęcia kolejnej pracy - w sumie po co, skoro i tak za jakiś czas (tydzień, miesiąc?) się zwolnię i tak w koło. Nie potrafię znaleźć stabilizacji w każdym aspekcie mojego życia. Zmierzając do końca - opowiem o sytuacji, która zmotywowała mnie do wejścia na to forum i napisania do Państwa. Od jakiegoś czasu rozmawiałem przez Internet z koleżanką ze studiów dziennych, które rzuciłem 2 lata temu. Będąc jeszcze na uczelni praktycznie nie rozmawialiśmy ze sobą (prawie z nikim nie rozmawiałem bliżej, mimo że miałem kilku "kolegów" i "koleżanek", byliśmy grupą kilkunastoosobową, która razem siedziała na wykładach i "nic nie robiła"). Od tematu do tematu - postanowiłem (wyczuwając też jej inicjatywę) spotkać się z nią przy okazji imprezy uczelnianej. Taaak, sam fakt, że zdecydowałem się tam iść to już sukces! Do rzeczy - trafiliśmy na siebie w klubie, siedzieliśmy obok siebie przez kupę czasu, z tym, że tak naprawdę...nic nie zrobiłem. Nawet gdy ona wyciągała mnie do tańca - odmawiałem (zawsze twierdziłem, że facet tanczący to żenada), próbowała zarzucać durne tematy, o których piszę wyżej, czyli "jak tam sesja i czy naprawdę jesteś z stąd, a stąd? Myślałam, że z Gdyni!" - Chryste drogi, szkoda było mi jej w pewnym momencie. I tu jest mój główny problem - nie potrafię zapoznawać się z ludźmi i nie tyczy się to tylko kobiet, a ludzi ogółem. Siedziałem tam około dwóch godzin, co chwilę myśląc o starym dobrym "co ja tu właściwie robię?". Z dziewczyną, którą planowałem poderwać, zamieniłem na imprezie może z kilkadziesiąt słów, że o reszcie znajomych nie wspomnę. Suche gadki, to wszystko. Co do kobiet - oczywistym jest fakt, że to facet powinien walczyć o dziewczynę, a nie odwrotnie (chociaż to też się zdarza coraz częściej). Bardzo chciałbym poznać ją bliżej, ale NIE POTRAFIĘ się przełamać i kleić gadki suchymi sloganami. Najgorzej sytuacja ma się właśnie, gdy druga osoba jest nieśmiała (tak jak ta dziewczyna) i sama też nie będzie się mi narzucać. Wiem, że to do mnie powinien należeć ruch, a i tak go nie wykonuję (i to się tyczy nie tylko tej niewiasty, ale i kilku zmarnowanych okazji na poznanie dziewczyn wcześniej). Dlaczego? Bo myślę - "co za żenada, to nie dla mnie". Impreza skończyła się tak, że siedząc mocno znudzony, wstałem nagle, pożegnałem się ze wszystkimi i wyszedłem. To była jedna z największych porażek w moim życiu. Porażka ze samym sobą. I nie jest to opowieść sfrustrowanego nastolatka, który nie potrafi zarwać dziewczyny. To jest jeden z dziesiątek czy setek przypadków w moim życiu, który tylko przelał czarę goryczy. Sytuacja miała miejsce wczoraj. Potrzebuję pomocy. Najważniejsze to znać przeciwnika, hm? Muszę wiedzieć co mi dolega, chociażby proszę o naprowadzenie mnie na medyczną stronę problemu. Jeszcze jedno, o czym nie wspomniałem wcześniej, a co może rzucić się od razu w oczy po takim opisie problemu - Ja nie odpycham od siebie ludzi i siebie od ludzi, dlatego że się ich boję, boję się co powiedzą, stresuję się w ich towarzystwie, trzęsą mi się ręce i boję się klapnąć jakąś bzdurę - nie! Przeciwnie - ja czuję się lepszy, inteligentniejszy, "a te głąby gadają o pogodzie, Chryste, co za bzdury!". Na wszystkich patrzę z góry i "to ludzie mają zabiegać o kontakt ze mną, a nie odwrotnie!: Staranie się o czyjeś względy uważam za totalne poniżenie - tyczy się to kobiet, kolegów, przepraszania szefa czy proszenie się o ocenę od profesora na uczelni. Nie? To nie! Ja wam jeszcze pokażę! - tak to wygląda w mojej głowie. W Enneagramie jestem 4w3, jeśli to jakoś pomoże dodatkowo opisać mi moją skromną osobę. Zawsze uznawałem siebie i byłem uznawany za totalnego indywidualistę. Nienawidzę pracy w grupie, zawsze czuję się lepszy i mądrzejszy od reszty. Proszę o pomoc! T.M.