Dlaczego mój były narzeczony nie umiał postawić się rodzinie?
Byliśmy ze sobą 3 lata, w sierpniu się zaręczyliśmy, było cudownie. Szczęścia mieliśmy pod dostatkiem, w naszym związku problemy staraliśmy się rozwiązywać na bieżąco, mówiliśmy sobie, że bardzo się kochamy, że nie możemy bez siebie żyć... Data ślubu była wyznaczona, była to data naszego pierwszego spotkania 3 lata temu. Planowaliśmy dzieci, wspólną przyszłość, aż zaczęły się nasilać problemy ze strony jego rodziny - szukali pretekstów, by ściągnąć go do domu, nawet w niedziele o 8 rano dzwoniła jego matka, żeby szybko wracał, pod byle pretekstem, cieknie kran, przyjechał znajomy, trzeba pomóc ojcu... Znosiłam to dzielnie, bo trwało to dłuższy czas (rok, półtora), później zaczęłam się buntować, czułam się jakby jego rodzina chciała mi go zabrać, czułam się tak jakby wyszarpywali mi go z ramion. Następnie zaczęły się coraz późniejsze powroty do domu, ciągła pomoc rodzicom, wielokrotnie jeździłam sprawdzać czy faktycznie był w domu - za każdym razem kiedy byłam w jego domu rodzinnym czułam się jak intruz, nie dawali mi tego poznać, ale czułam ich niechęć do mnie. To było trudne, ale kochałam go, mogłabym znieść o wiele więcej, ale on zaczął mi wmawiać, że nie lubię jego rodziców, że nie rozumiem, że są starszymi ludźmi i że musi im pomóc, że ma tego dosyć. Szukałam wspólnego języka z tymi ludźmi, jeździłam do nich częściej, nie potrafiłam rozmawiać z nimi tak jak z innymi, była między nami bariera, której oni nie chcieli przekroczyć. Mój narzeczony miał jeszcze 2 siostry, które mieszkały z rodzicami (30 i 24 lata) więc nie rozumiałam dlaczego tak bardzo chcą ściągnąć go do domu, nie był przecież jedynakiem. Nie jesteśmy ze sobą 3 miesiące, on zakończył tą znajomość z dnia na dzień. Porzucił mnie, myślałam, że umrę z żalu. Przestałam jeść, spać, ludzie mówili mi, że życie ze mnie uszło. Wypełniałam swoje obowiązki bez emocji, wcześniej byłam radosna, cieszyłam się życiem, uśmiechałam się do ludzi idąc ulicą, byłam przeciwnością osoby, którą stałam się dziś. Mamy ze sobą kontakt, na początku nie obierał ode mnie telefonów, a jak już odebrał to mówił, że nie chce być ze mną i koniec, że nigdy nie będzie żałować tej decyzji. Czułam się wtedy tak, jakby rozcinał moje serce na połowę, myślałam, że zwariuję. Przestałam się odzywać. Miesiąc nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu, spotkałam się z kolegą, zobaczyli mnie jego znajomi, od tamtego momentu zaczął wydzwaniać, pisać, starać się. Widzieliśmy się przypadkiem, rozmawialiśmy chwilę, płakałam, on mówił, że nie wie jak ma żyć, że zaczął szukać ukojenia w alkoholu. Nie zaproponował następnego spotkania. Czasami pisze, że dalej tęskni i że wciąż mnie kocha, że żałuje tego, co się stało i że gdybym zachowywała się inaczej w stosunku do jego rodziny i jego obowiązków dziś byłoby inaczej. Mówiłam mu, że mnie to boli, że od razu po pracy jedzie do nich zamiast do mnie, ze nawet w weekendy nie dają nam spokoju, nie ubliżałam im, nie pokazywałam, że nie bardzo ich lubię. Czasem myślę, że się nade mną po prostu znęca, wie, że jestem wrażliwa i bardzo ufam ludziom - gdyby chciał mnie odzyskać na prawdę, postępowałby chyba inaczej? Jest mi wciąż ciężko, nie umiem się przestawić, że wszystko runęło, że mam iść sama przez to życie, był kochanym człowiekiem, dbał o mnie, kochał mnie i rozpieszczał. Dzwoni często, po każdym telefonie uczucie bezradności powraca z nasiloną siłą. Jak mam dalej funkcjonować w takim chorym schemacie? Co mam zrobić? Bardzo proszę o radę. On ma 26 lat, ja 22. Pozdrawiam