Jestem potwornie wykończony. Czy mam jeszcze szansę na normalne życie?
Witam. Mam 31 lat, a moje życie odkąd pamiętam jest pasmem cierpień. Trudne dzieciństwo, wychowywany praktycznie przez babcię. Żyłem w ciągłym poczuciu braku akceptacji ojca, za wszelką cenę chcąc zdobyć jego szacunek i usłyszeć dobre słowo. Rozstał się z matką gdy miałem rok. Jednak kontakt jakiś z nim po został.
Odkąd pamiętam towarzyszyła mi blokada przed ludźmi i jakiś głęboko skrywany lęk, strach przed ojcem, poczucie inności. Barierę, która pękała po piekielnie długim okresie obcowania z nowo poznaną osobą. Brak poczucia własnej wartości, mimo wielu osiągnięć jakie zyskałem. Zawsze miałem lęki przed wyjazdem w nowe miejsca. Przed opuszczaniem domu na dłużej. Przełamywałem wiele. Cały czas jednak czułem się jak w klatce. Wciąż jako gorszy. Napięcie jakie narastało w kontaktach z ludźmi robiło się nie do wytrzymania.
Przeszedłem kilka terapii, które uzmysłowiły nieco genezę moich problemów. Trafia mnie, ze mimo wiedzy jaką posiadam, wykształcenia, dobrego zawodu, nie potrafię przełamać tego co najistotniejsze, czyli bariery i blokady jaka mi towarzyszy w obcowaniu z innymi. Najgorszym jest to, że każda pojawiająca się chwila optymizmu, gaśnie w chwili poczucia zagrożenia i kontaktu z nową sytuacją, ludźmi. Zanurzam się znów głęboko w depresyjną otchłań. Poddaję. Dostaję wręcz pomieszania zmysłów. Za chwilę podnoszę się by znów upaść. Dowiedziałem się, że krwawi we mnie głęboka, narcystyczna rana. Czuję się tak bezradnie. Dorosły facet, który w obliczu lęku przyjmuje postawę zagubionego dziecka. Niedojrzałe mechanizmy obronne biorą górę i nie potrafię wydusić z siebie tego, o czym myślę.
Rozsypał mi się po 11 latach związek, odchorowałem to strasznie, ale bycie z osobą, która zdradzała... Może nie do końca był to udany związek, aczkolwiek wiem, że bycie z kimś, kogo dopada depresja nie jest życiem usłanym różami. Poznałem po jakimś czasie samotną matkę. Spędziliśmy wiele miłych chwil. Będąc jednak nieodpornym na gderanie mojej rodziny, a szczególnie ojca, nieakceptujących znajomości, chciałem zrezygnować. Depresja się pogłębiała, bo czułem się w rozsypce czując, że pokochałem kobietę, a walcząc wciąż z sobą jest mi tak ciężko dać jej wsparcie. Rozmawialiśmy o tym, jednak słyszałem, że powinienem wziąć się w garść itp., że jakbym tylko chciał to bym z tego wyszedł. Wręcz kłamię. Bolało to wszystko okrutnie, ale brałem to na siebie. Walczyłem i walczyłem.
Problemy ze skupieniem, frustracją, bo mój zawód wymaga nie lada koncentracji, niechęć do życia, ludzi narastała z dnia na dzień. Znalazłem się w końcu na oddziale nerwic gdzie odzyskałem odrobinę równowagi. Na chwilę. Dopadają mnie wciąż paniczne lęki. Staram się sprostać rzeczywistości, jednak wciąż mam poczucie, że nie jestem traktowany serio, bo jak traktować inaczej zlęknionego faceta która pojawia się i znika, bo znów nie ma sił i traci motywację? Jestem potwornie wykończony i marzę by pojawiały się częściej chwile pogody ducha, które na szczęście sporadycznie odwiedzają moje wnętrze, w chwilach gdy coś mnie ożywi. Wtedy potrafię docenić, że ten świat bywa też piękny, ale godzinka w tygodniu "normalności" i trzeźwego spojrzenia na świat to trochę mało. Pozdrawiam i proszę o pomoc.