Złość na ojca, niezrozumienie, samotność. Co mam robić?
Witam! Jestem Ola, mam 17 lat. Swojego dzieciństwa nawet nie pamiętam, żadnych pozytywnych chwil, radości, ale nie było źle, myślałam, że mam fajną, kochającą się rodzinkę. Problemy zaczęły się ok. 6 klasy podstawówki, pierwsze miłości, nienawiści, odrzucenie, wytykanie palcami, ale jakoś to przetrwałam. Przyjaźniłam się od zerówki/podstawówki z dwoma dziewczynami, poszłyśmy do tego samego gimnazjum, one poznały nowe osoby, ok. 2 klasy zaczęto wyzywać, szydzić, śmiać się ze mnie i po 8 latach "przyjaźni" po prostu zostałam sama. Teraz jestem obiektem wyśmiewania. W międzyczasie zaczęłam rozumieć, że nie mam kochającej się rodzinki, a mój ojciec to s*******. Po prostu. Mama leczy się już naście lat na depresję przez niego. Typ tyrana, nie pije, nie bije, to człowiek starej daty, przeklinający jak szewc, głośno krzyczący, trzymający kasę, który chciałby, aby wszystko było pod jego dyktando. Nigdy nie zapomnę, kiedy mając problemy z ocenami w gimnazjum, zasugerował, że... że się puszczam. Boże, jak to bolało. Od roku nie radzę sobie sama ze sobą, płaczę, nie widzę sensu życia, nie marzę o niczym, nie planuję przyszłości, nie mam poczucia własnej wartości, nie wierzę w przyjaźń, miłość. Ludzie z mojej nowej klasy tak bardzo się ode mnie różnią. Ja nie piję, nie palę, nie ćpam, nie imprezuję, a im tylko to w głowie, chciałabym się uczyć, a czasem przy nich się nie da. Z drugiej strony myślę o samobójstwie, tylko ciągle się boję. Przez 2 lata miałam chłopaka, był z biednej rodziny, ale nie układało nam się dobrze, bo to we mnie coś się wypala, postanowiłam zerwać dość niedawno, choć my ciągle rozstawaliśmy się i wracaliśmy, nieważne. We mnie się coś wypaliło, on zaczął planować przyszłość, a ja ciągle żyję w takiej perspektywie, że przecież już tak niedużo mi zostało, że przecież już niedługo to skończę... zabiję się.... ja nie chcę mieć dzieci, nie chcę skazywać ich na życie w takim świecie. Mam takie poczucie, jakbym była pomyłką, ciągle myślę, czy byłam chcianym dzieckiem. Gdyby mnie nie było, to mama może teraz już dawno byłaby po rozwodzie z ojcem i nie musiałaby się męczyć. Mam trzy siostry, jedna ma synka ponad rocznego. To o nim myślę, kiedy płaczę i myślę o samobójstwie, dla niego żyję. Jest tak kochany, kiedy robi "tuli". Moja wiara kiedyś była bardzo mocna, teraz Bóg jakby dla mnie nie istniał. Chodzę do kościoła, ale mam tylko do niego pretensje, ale głównie do siebie, kiedy tylko coś mi nie wyjdzie. Tak bardzo siebie nienawidzę. Kiedy poniosę jakąś porażkę, jest najgorzej. Czasem mam takie napady, że mam ochotę tylko krzyczeć i płakać. Ale nadal wychodzę z domu do szkoły. Kiedy budzę się z myślą, że muszę patrzeć na tych fałszywych ludzi... nie mam motywacji, nie mam sił, by żyć. Nie rozmawiam z nikim, nie zwierzam się nikomu, tylko mój były chłopak wie o niektórych moich myślach. Nie wiem, po co to piszę, i tak nie miałabym odwagi nikomu o tym powiedzieć wprost, pójść do psychologa, nawet jeśli na to nie mam pieniędzy, a od ojca nie chcę "żebrać"... Wystarczy, że muszę od czasu do czasu na ubranie. Czasem, kiedy napiszę coś na "blogu", który prowadzę... jedna z moich "przyjaciółek", mam ich niby cztery, ale dzielą się one na dwie pary, które trzymają się ze sobą, a ja jestem jak piąte koło u wozu... nie traktuję tego więc jak przyjaźń, bo nie rozmawiamy jak przyjaciele. Ale wracając, czasem napiszą, żebym nie przesadzała, nie użalała się nad sobą, że będzie dobrze... i to jest najgorsze... to dobija jeszcze bardziej. ;(