Czy relacje z rodzicami powodują u mnie objawy nerwicy?
Witam serdecznie. Mam poważny problem... nie wiem czy ze sobą, czy "tylko" z rodziną, w której się wychowałam, ale muszę coś z tym zrobić. Zacznę od tego, że mam 37 lat, od 12 lat nie mieszkam z rodzicami. Odwiedzam ich sporadycznie, bo każda wizyta jest dla mnie piekłem na ziemi i koszmarem. Po drugie - mieszkam na drugim końcu Polski, ale nie kryję tutaj, że jest to z mojej strony zręczna wymówka i że w innej sytuacji przyjeżdżałabym częściej.
Chodzi o to, że mój ojciec jest alkoholikiem i (przepraszam za mocne słowo, ale trzeba to choć raz nazwać po imieniu) degeneratem. Po pijanemu przeklina, grozi pobiciem lub śmiercią, demoluje mieszkanie itd. Na kacu jest również agresywny, denerwuje się wtedy z byle powodu, oblewają go obfite poty, trzęsie nim jakaś febra, dopóki znów się nie upije. I tak w kółko, byle nie trzeźwieć. Gorszego stadium pijaństwa chyba nie ma. Moje dzieciństwo wyglądało jak prawdziwa wojna: ojciec bił głównie matkę i starszego brata, ale mnie i młodszej siostrze też się nieraz oberwało. W chwilach szału kilkakrotnie okaleczał siebie nożem. Lista wszelkich upokorzeń jakim się przyglądałam lub jakich zaznałam w rodzinnym domu jest długa. Raz (a miałam wtedy jakieś 18 lat, siostra koło 16) na oczach moich i siostry zaczął dusić poduszką matkę. Nie wiem, czemu się nie broniła, w końcu ojciec pijak, ale nie Herkules. Nie pamiętam dokładnie, która z nas ją wtedy wyratowała. Po tym incydencie namawiałyśmy ją na rozwód, byłyśmy zdecydowane zeznawać w sądzie przeciw własnemu ojcu, byle tylko ten koszmar się skończył.
Wszystko na nic. Moja matka nie widziała wówczas i do dziś nie widzi żadnego problemu. Oto jej powiedzonka: wszyscy mężczyźni tacy są, jako głęboko wierząca katoliczka nie uznaję rozwodu, jesteśmy rodziną i powinniśmy się kochać/wspierać, jestem z nim dla dobra rodziny, on beze mnie stoczyłby się na dno, dzięki swojemu poświęceniu trafię do Nieba, on właściwie to już nie pije tyle co dawniej, on się zmienił odkąd zaczął ze mną chodzić do kościoła itd., itp., etc. Tyle, że ja żadnych pozytywnych zmian nie widzę, a przypuszczam wręcz, że jest coraz gorzej.
W każdym razie wygląda na to, że mama zmieniać tego nie zamierza. Mam nawet powody do gorszych obaw. Jej ta sytuacja musi, o dziwo, w jakiś sposób dogadzać: widziałam kilka razy jak wciskała ojcu w rękę pieniądze, gdy wychodził z domu. Wracał potem kompletnie pijany. Zbulwersowana zapytałam jak tak można, na co z rozbrajającym uśmiechem odparła, że robi to, żeby dał jej spokój i żeby nie było awantur! Ale ja jestem święcie przekonana, że te awantury tak czy owak zdarzają się regularnie. Skąd się bierze to moje przekonanie? Zwyczajnie, za każdym razem gdy odwiedzam rodziców, ojciec jest pijany jak bela, do tego agresywny. Wielokrotnie mnie zaczepiał i zaciskałam wtedy zęby (oraz pięści), gotowa do tego, żeby się w razie potrzeby obronić.
Nie będę opisywać całego mojego życiorysu, ale nie byłaby to dla mnie nowość. Przy okazji ostatniego Bożego Narodzenia ojciec chciał się koniecznie z kimś bić, głównie adresował to do mojej siostry, która zresztą od wielu lat stopy w tym domu nie postawiła (przyjechała z dobrymi intencjami, jak przypuszczam). Potem nas wyzywał od różnych i obiecywał, że w nocy zabije matkę, a potem nas... "Kochana" mamusia, ledwo się awantura zaczęła, zdezerterowała grzecznie do kościoła, polecając nas zapewne Bożej opiece... Dodam jeszcze, że wszystko się działo przy kilkuletnim dziecku siostry i gdyby nie paskudna pogoda - pewnie też byśmy "wybyli" z domu. Oczywiście przezorna mama wysłuchała jedynie kilku pierwszych słów tej tyrady i poczuła gwałtowną potrzebę modlitwy - z jej punktu widzenia nic złego się zatem nie wydarzyło. Tylko, że mnie okłamywanie siebie aż tak gładko nie idzie, chociaż się bardzo staram i przymuszam do podobnej "ślepoty".
A mianowicie w nocy po tym zajściu praktycznie spać nie mogłam i złapała mnie dziwna przypadłość: serce bardzo mocno i nieregularnie mi "pikało", w gardle czułam coś w rodzaju kuli albo kluchy. Ogólnie wydawało mi się, że się zaraz uduszę i umrę, jeśli zasnę. Musiałam pomimo mrozu i wiatru otworzyć okno, żeby chociaż trochę to opanować. Rano były następne rewelacje - niby spokojnie zaczęłam jeść śniadanie, ale wystarczyło, że ojciec wstał z łóżka, a omal nie zemdlałam. Nagle poczułam silny ból w klatce piersiowej, zgniatający mi mostek. Znowu brakowało mi powietrza i pociemniało mi przed oczami, nogi się pode mną ugięły. Nie wiem, co mi się wtedy stało, ale zupełnie straciłam nad sobą panowanie. W takim dziwnym stanie, jakby półsnu, jakby zapadania się w jakąś otchłań rozbeczałam się jak dziecko i zapowiedziałam, że więcej do tego domu nie przyjadę, skoro notorycznie takie święta się tu urządza. Ojciec "nie słyszał", matka wyciągnęła termometr, podejrzewając u mnie grypę! Dobre sobie! A ponieważ termometr jakoś nie chciał wskazać gorączki, wręcz przeciwnie - coś tam poniżej 36 kresek pokazał - zaczęła wyciągać wszelkie nasercowe medykamenty, którymi się truje bez konsultacji z lekarzem. Odmówiłam, nie biorę nieznanych leków. Bóle serca i brzucha pojawiały się (z przerwami różnej długości) jeszcze przez kilka godzin. Bezsenność, klucha w gardle i uczucie, że umrę w nocy (a może obawa, że "tatuś" mnie zadźga jakimś nożem???) towarzyszyły mi do końca pobytu w tym jakże uroczym miejscu...
Klucha przeszła mi po kilku dniach (tydzień, może trochę dłużej) spania na własnych śmieciach. Ale oczywiście męczyły mnie nieco dłużej koszmarne sny z moim ojcem w roli głównej. Ostatni z tych snów jeszcze jako tako pamiętam - chciałam uciec z walizką w jednej ręce, a biletem w drugiej, kiedy zatarasował sobą drzwi wejściowe, grożąc mi zakrwawionym nożem. Makabra i tyle. Kilka dni temu z kolei "nawiedziła" mnie szacowna rodzicielka. Ale to było sto razy gorsze. Śniło mi się, że skarżyłam się przed nią na wszystkie krzywdy jakich doznałam, a ona się tylko śmiała nieludzko i diabolicznie. Ja płakałam jak dziecko - ona się śmiała. Mówiłam o wszystkich swoich lękach i obawach, bólu i poniżeniu - ona się śmiała. I wtedy zrozumiałam, że tak naprawdę moja matka jest demonem. Zaczęłam ją bić po twarzy - śmiała się dalej tym nieludzkim śmiechem. Katowałam ją, masakrowałam jej twarz, żeby zobaczyć prawdziwe oblicze zła - śmiała się dalej. Krew płynęła strumieniami z tej paskudnej, zmasakrowanej mordy - śmiała się bez przerwy. Obudziłam się wystraszona, roztrzęsiona... ale przede wszystkim czułam ogromną bezradność. I w tamtej chwili, próbując się uspokoić obiecałam sobie, że na pewno na Wielkanoc tam nie pojadę. Słowo daję - nie pojadę i nic mnie do tego nie zmusi. Koszmar minął, ja zasnęłam, żadna klucha i bóle się od tej pory nie pojawiły, ale uświadomiłam sobie, że ja w gruncie rzeczy mam z tym wszystkim wcale niemały problem! Ponieważ objawy (chyba???) nerwicy, pod postacią bólu serca, bólu brzucha, drżenia rąk itd. miewałam od czasów szkolnych, przypuszczam więc, że nie ma sensu więcej udawać, że nic złego się nie dzieje i próbować tak "przegwałcić" własną psychikę, żeby sprostać narzuconej mi roli "kochającej" córki. Narzuconej... Bo prawda jest taka, że od dawna nie kocham własnych rodziców.
Nawet nie mam wyrzutów sumienia, bo czuję się usprawiedliwiona w zaistniałej sytuacji. Poza tym, niech mi ktoś wytłumaczy, czy do miłości można przymusić choćby własną córkę, jeśli nigdy się jej tejże miłości, ciepła, wsparcia, bezpieczeństwa, poczucia wspólnoty i innych tego typu rzeczy nie dało? Przez całe moje dzieciństwo, a w życiu dorosłym również, rodzice stawali mi się z dnia na dzień coraz bardziej obcy, coraz bardziej przerażający. Nigdy nie pozwolili abym ich poznała, nigdy nie poznali mnie, nigdy nie zadali sobie trudu zbudowania jakiegoś pomostu między nami, a wszystko co ja próbowałam budować runęło w ciemność, w której czaiło się tylko niedowierzanie i strach. Może to jest tragikomiczne, ale do dziś boję się ich tym rodzajem strachu, który czuje człowiek wobec niepojętego dla siebie wszechmocnego, surowego bóstwa.
Ten strach zmuszał mnie do okazywania zewnętrznych pozorów przywiązania czy szacunku. Ale tego wszystkiego nie ma w moim sercu, a to co robię to jedna wielka farsą. I co gorsza, to jest farsa w farsie, bo moja matka odgrywa swoją rolę pradawnej Tiamat, odnoszę tylko wrażenie, że Tiamat żąda zbyt wielu niepotrzebnych ofiar z ludzi. A mniej poetycko - moim zdaniem alkoholizm mojego ojca tylko po części wynika z jego winy. Moja matka w jakiś sposób to akceptuje, a wręcz wymyśla tysiące powodów dla których ojciec leczyć się nie może lub nie powinien (miałam z nią takie rozmowy), zrzucając winę na wydarzenia z czasów prehistorycznym, w tym na II wojnę światową w czasie której rodzice się urodzili; nędzę czasów powojennych, o której nie mam pojęcia, zatem nic nie rozumiem; na ustrój komunistyczny lub śp. babcię (mamę ojca), która od bodajże 17 lat nie żyje. Oczywiście wyciągane są takie sentymentalne argumenty jak dobro dzieci (od lat jesteśmy dorośli, o jakich dzieciach tu mowa?), trwałość rodziny (a czy ta rodzina w ogóle kiedykolwiek istniała?) i kreślony jest taki obraz jakby leczenie alkoholika było życiową tragedią, która zburzy jej świat, zakłóci jej porządek, wywróci wszystko do góry nogami.
Gdybym tylko mogła - osobiście rozwaliłabym jej ten świat, który zbudowała sobie w głowie. Prawdę mówiąc, urodziłam się w tym świecie, dorastałam w nim, a do dzisiaj się nie przyzwyczaiłam i nie wiem, co to w ogóle jest za cudo. Myślałam nawet o zakłóceniu tego świata przez zgłoszeniu na policję świątecznych wybryków ojca. Ale nie wiem, czy to da jakiś skutek. Moja matka gotowa się wszystkiego wyprzeć, albo mieć do mnie żal, że się wtrącam w jej sprawy. No i nie wiem jaka jest gwarancja, że sąd przymusiłby ojca do leczenia. Gdy myślę o tym wszystkim, ogarnia mnie zarówno wściekłość i gniew, jak i bezradność i ból. Mogę tak tłuc po mordzie demona z mojego koszmaru w nieskończoność, a on będzie się ze mnie nadal śmiał.
Na razie szukam w sobie siły, żeby odmówić dalszych wizyt w domu rodziców. Choćby kosztem postawienia warunku "Dopóki nie pójdziesz na odwyk - na oczy mnie nie zobaczysz". Bardzo to nie po mojemu i czuję spory niesmak, do tego trzęsę portkami ze strachu, ale... Od wizyty Wielkanocnej wymówię się bez trudu (pewnie jakimś tanim kłamstwem, bo nie wiem, czy mi to ultimatum przejdzie przez gardło), ale z Bożym Narodzeniem będzie problem - toż to bardzo rodzinne święto, a ja jako osoba rozwiedziona, bezdzietna... a przez to samotna, zapewne bardzo tęsknię za rodzinnym gniazdkiem i znajdę tam rozkosz i ukojenie, tudzież głęboką rodzicielską miłość... Tfu! Tylko, że mnie się te rozkosze przejadły i nie mam ochoty więcej jechać. A zakomunikowanie tego w tak prostej i przystępnej formie sprawia mi spore kłopoty, choćby dlatego, że wymyka się ogólnie przyjętej konwencji w relacji dziecko - rodzic. Ba, ale to co wyprawiają moi rodzice też łamie wszelkie konwencje :-(
Tak sobie myślę: rozpisałam się nieludzko, a cały ten elaborat oddaje jedynie blady cień istotnej prawdy i jest tylko drobnym okruszkiem wszystkiego, co mam w tej sprawie do powiedzenia. Nie mam z kim pogadać o tym wszystkim. Dla osób z mojego otoczenia mogłoby być niezłym zaskoczeniem, gdybym wyznała, że mam ojca alkoholika. A i dla mnie taka "spowiedź" od strony emocjonalnej byłaby bardzo trudna. Takie pochodzenie nie pasuje w ogóle do mnie, do mojego wizerunku i obecnego stylu życia. Niezręczna sprawa wyznać to komukolwiek, choć prawda ciąży mi jak kamień u szyi. Jednakże byłabym wdzięczna za jakąś opinię lub praktyczną radę, bo w moim odczuciu stoję wobec niezłej stajni Augiasza. Byłabym również wdzięczna, gdyby ktoś mnie oświecił i wyjaśnił mi, co się w ogóle wokół mnie i ze mną dzieje.