Jak mam sobie samej zaufać?
Mam 22 lata, studiuję. Wydaje mi się, że mam świadomość swojego problemu. Niska samoocena. To jednak trochę wypaczone określenie jeśli chodzi o mój przypadek. Chciałabym dowiedzieć się jak określa się owy przypadek w psychologii (chętnie bym wtedy poszukała informacji na ten temat w książkach i spróbowała dokonać jakiejś autonaprawy). Chodzi o to, że z jednej strony jestem świadoma swoich walorów i mądrości. Bardzo często, niemal zawsze czuje się lepsza od innych. Mój charakter wcale nie stara się tego ukryć. Uchodzę za sarkastyczną cwaniarę. Mimo tej powłoki jakiej nauczyłam się (prawdopodobnie) przez całe życie, i która jest dla mnie już czymś zupełnie naturalnym, jestem człowiekiem nadwrażliwym. Boję się swojego zdania, boję się popełniania błędów mimo, że wiem przecież, że każdy je popełnia. Jakbym była jakąś hiperidealistką. Gdy mam problem szukam rozwiązania w internecie, w książkach, pytam ludzi - nigdy siebie. Nie potrafię chyba uwierzyć, że ja mogę podejmować dobre decyzje. Z drugiej strony czuję się wszechutalentowana (być może błędne to odczucie) i odnoszę wrażenie, że oddalam się od tych wszystkich rzeczy, dzięki którym poczułabym się spełniona z powodu własnych blokad i strachu (marzenia sięgają przesadnie wysoko). Nie potrafię się cieszyć tym, co mam. Przyjemność sprawiają mi jakby niespełnione marzenia, sam marzycielski proces. Jeśli już coś mam, szukam w tym niedoskonałości po to, by znów móc marzyć, że „coś będzie lepiej”. Wspomnę, że jestem DDA, bo pewnie jest to istotna sprawa, mimo, że ja mało pamiętam z dzieciństwa i nic do ojca - alkoholika nie czuję (lecz pamiętam, że gdy miałam jakieś 12 lat myśl o nim była bardzo bolesna, pamiętam uczucie bólu w sercu, którego wcześniej nie znałam, było niemal fizycznym kłuciem). Kolejną sprawą jest fakt, że jestem wręcz przekonana, że każdy mężczyzna kiedyś zdradzi i odejdzie. Jestem w związku po raz pierwszy i widzę, że bardzo chcę zmienić tego człowieka. Robię wszystko by był idealny. Często czuję się lepsza, czuję, że zasługuję na kogoś lepszego. Jestem chyba jakaś niedojrzała emocjonalnie w tej kwestii.. Gdy facet zrobi coś co mi się nie podoba, mam ochotę wszystko przekreślić by w przyszłości nie cierpieć. Wmawiam sobie wtedy, że miłość nie istnieje, że jest to potrzeba ewolucji. Przypominam sobie o wielkich ludziach, którzy mieli „bardzo logiczne” poglądy na świat ( Nietzsche, Tołstoj) to daje przewagę. Myślę, że wizyta u psychologa przyniosła by mi jakąś ulgę, ale wydaje mi się, że nie wiedziałabym o czym w gruncie rzeczy mówić. To wszystko brzmi jak kaprys, ale ten kaprys sprawia, że jestem wiecznie sfrustrowana, ciężko mi żyć i ranię swoją rodzinę. Zauważyłam, że uprawianie sportu pomaga, gdy moja sylwetka się poprawia - samoocena rośnie. Wykorzystuje to, ale to nie jest sedno sprawy. Problem jest głębszy. Bardzo proszę o radę.