Ulotność przyjaźni w konsekwencji depresji czy czasu?

Witam, mam 17 lat i aktualnie chodzę do 2 klasy szkoły średniej. Myślę, że stwierdzenie, iż przyjaciół dobieramy sobie podobieństwem charakterów czy osobowości, jest prawdziwe, przynajmniej tak było względem mnie i mojej przyjaciółki z gimnazjum. Chociaż, czy można to było nazwać przyjaźnią? Raczej można ująć określeniem 'koleżanki ze wspólnej ławki'. Byłyśmy osobami skrytymi, zamkniętymi w sobie, co tworzyło pewien dystans między nami i nie potrafiłyśmy do końca sobie zaufać i otworzyć (przynajmniej ja na pewno). Gimnazjum było jedynym punktem nas spajającym, ale także zarazem trudnym okresem, w którym dominowały zaczepki albo obojętność osób z klasy. Nie potrafiłyśmy się przeciwwstawić wyrządzanej nam krzywdzie. Chociaż w nas się wręcz burzyło od emocji, to milczałyśmy zamiast krzyczeć. Potem rozeszłyśmy się do innych szkół i kontakt powoli zamierał.

Można powiedzieć, że takie sytuacje się zdarzają, ale to jest bardziej skomplikowane: nie umiem być głucha na głos sumienia, to że pozostawiłam ją samej sobie, nie daje mi spokoju. Od trzeciej klasy zauważyłam, że z optymistki, cieszącej się z wszelkiej błahostki, moja koleżanka zmieniła się... wypaliła się i zgasła. Zamknęła się w swoim pokoju (myślę, że szkoła, dom czy poczucie samotności na pewno odegrały w tym znaczącą rolę). Nawet jej mama zaczęła się niepokoić (ale czy teraz powzięła jakieś środki? Wiem tylko, że przebywają ze sobą dużo czasu: wakacje, zakupy). W tym samym czasie także samobójstwo popełnił nasz kolega (który dopiero tym zdarzeniem uświadomił nam, jak bardzo był dla nas wszystkich niewidoczny). Moja koleżanka, jako osoba wrażliwa, przeżyła to niezwykle głęboko (nawet pani psycholog zaintrygowana, że wszystkie emocje dusi w sobie, poradziła jej, by się udała do poradni). W dniu tej tragicznej wieści przekonałam się, że mimo wewnętrznych chęci nie potrafię innych wspierać (moja szkolna towarzyszka niedoli zadzwoniła po koleżankę, w której ramionach mogła się wypłakać i poczuć ulgę - chociaż ja byłam tuż obok).

Po pewnym czasie zaczęła mi się zwierzać w SMS-ach. Treści były niepokojące, że zawodzi siebie i innych. Niekiedy nienawidzi siebie, że się urodziła. Zastanawiała się, czy rodzice na pewno chcieli jej przyjścia na świat. Doszło nawet do tego, że pisała, iż próbowała się utopić, ale tego nie potrafiła. Oczywiście w SMS-ach umiałam ją podtrzymać na duchu, jednak gdy dochodziło do spotkań, to ten temat jakby w ogóle nie istniał. OBECNIE: Minął (gdzieś tak) rok od tych zwierzeń. Teraz, raz na jakiś czas, napiszemy do siebie, ale moje pytania pozostają bez odpowiedzi (lub naszą rozmowę kończą lapidarne teksty typu "Aha"). Straciłam chęci do nawiązywania z nią kontaktu (po co? żeby pisać monologi?). Do tego świadomość, że mogę ją dodatkowo urazić czy zdołować, wcale mnie nie motywuje.

Czemu nie umiałam się wziąć w garść i pogadać z nią o jej problemach? Ale przecież, czy osoba nieumiejąca poradzić sobie sama z sobą jest dobrym mentorem w tak poważnych sprawach? Chociaż na przyjaciołach powinno się polegać... To jest przytłaczające czuć odpowiedzialność za cudze życie lub śmierć. W dzieciństwie byłam "jedyną przyczyną" (tzw. córeczka tatusia), dla której mój ojciec alkoholik z myślami samobójczymi nie chciał się zabić. Po prostu bałam się tego, że moje słowa mogą być motorem tragicznych wydarzeń mojej koleżanki, więc lepsza była cisza i niewidzenie problemu. Przebywanie z nią dawało mi poczucie, że nawzajem się dołujemy: to patrzenie na nią, odczuwanie, że coś jest nie tak, ale nie umiem jej pomóc, dać uśmiechu na dłuższy czas niż tylko na chwilę, który wydawał się jak wymuszony...

Jednak nadal się boję o nią, gdyż chociaż te wyznania mogły się przedawnić, to czy jej TAKIE zachowanie może być spowodowane depresją? Bo czy można nie zwracać uwagi na innych i odnaleźć szczęście (przez większość czasu) w 4 ścianach pokoju nad lekcjami? Wiem po sobie, że stan depresyjny może trwać i rozwijać się latami, dlatego mam obawy. Dawałam jej numer telefonu zaufania oraz mówiłam, że możemy iść do poradni, ale nie wiem, czy skorzystała. Mogłam bardziej naciskać, wpłynąć na nią. Wiem, że udzielić mi dokładnej odpowiedzi i rozwiać moje wątpliwości może tylko ONA, ale boję się tej konfrontacji. W ogóle, czy powinnam wracać do przeszłości? A może przesadzam? Przepraszam za tak długi opis, ale chciałam wszystko ująć i wyrzucić to z siebie. Pozdrawiam i liczę na odpowiedź.

KOBIETA, 17 LAT ponad rok temu

Witam!

Można założyć, że w dzieciństwie byłaś obarczona odpowiedzialnością ponad swoje siły i możliwości. Z tego co piszesz, przekonanie o tym, że kilkuletnia dziewczynka odpowiada za życie ojca, mogło wpłynąć na to, jak obecnie odbierasz swoją rolę w związkach. Teraz uważasz, że jesteś odpowiedzialna za los koleżanki, która zachowuje dystans. Najbardziej wartościowym aspektem waszej relacji może być natomiast to, że podtrzymujesz kontakt i trwasz przy przyjaciółce, starając się zachować dyskrecję i nie naruszać granic. Natomiast warto zachować czujność wobec tendencji samobójczych. W tej sytuacji każdy  jest zwolniony z tajemnicy i powinien powiadomić o tym rodzinę pacjenta i psychologa szkolnego. To mama Twojej przyjaciółki jest za nią odpowiedzialna, w razie wątpliwości powinnaś z nią porozmawiać.

Pozdrawiam.

0
redakcja abczdrowie Odpowiedź udzielona automatycznie

Nasi lekarze odpowiedzieli już na kilka podobnych pytań innych użytkowników.
Poniżej znajdziesz do nich odnośniki:

Patronaty