W jaki sposób pokochać swoje nienarodzone dziecko i zacząć czuć radość z życia?
Mam 22 lata, roczną córę i kolejne dziecko w drodze. Stany depresyjne mam od 12 roku życia. Pojawiają się i znikają, ale zawsze wraca do mnie wszystko z podwójną siłą. Na początku przestałam się uczyć, mówiłam, że nikt mnie nie kocha, na siłę szukałam sobie chłopaka. Mam wspaniałych rodziców, na których zawsze mogę liczyć, a jednak nigdy nie czułam tego wsparcia, które oni mi udzielali, mimo własnych problemów. W liceum mając chłopaka "na poważnie" miałam nawet do pięciu innych facetów na boku, ponieważ czując się mało atrakcyjna i mało kochana potrzebowałam wciąż jakichś "dowodów miłości". Nauczona przez nastoletnich gówniarzy, że miłość to sex po pewnym czasie zaczęłam się prostytuować. W wieku 18 lat wyprowadziłam się z domu, rzuciłam szkołę i pewnego poranka zdecydowałam, że wyjeżdżam za granicę na stałe. Jeszcze tego samego dnia wylądowałam w Londynie. Tam szybko znalazłam normalną pracę, z wynagrodzeniem. Chodziłam 3 razy w tygodniu na imprezy, miałam pełno adoratorów, a i tak nigdy nie czułam się zadowolona i kochana. W pewnym momencie wszystko się posypało, straciłam pracę, mieszkanie. Wylądowałam na ulicy. Tam poznałam paru chłopaków, którzy przygarnęli mnie na pustostan i nauczyli radzić sobie z "dołkiem" narkotykami. Przez dwa lata żyłam z kradzieży i kombinacji, zawsze starczało na jedzenie, rachunki i używki. W pewnym momencie zaczęłam być z jednym z nich tylko dlatego, że robił on wszystko żebym go zauważyła i żebym z nim była. Otworzył nam świeży pustostan i.... trafił do więzienia. Czekałam na niego pół roku, wyszedł, ja znalazłam pracę w restauracji za dobrą stawkę. Chciałam się urwać z tego towarzystwa, zostawić faceta, ale wiedziałam, że jak go zostawię to on się stoczy na sam dół. W końcu zaszłam z nim w ciążę. Do mieszkania z państwa i benefitów na dziecko zabrakło mi 2 tygodni pracy. Nie byłabym w stanie już pracować dłużej, gdyż miałam pracę stojącą a nogi mi spuchły tak, że ledwo chodziłam. Nie chciałam tego dziecka. W pierwszym trymestrze próbowałam się go pozbyć wszystkimi dostępnymi mi środkami. Było już za późno, żeby usunęli mi dziecko legalnie. Gdy w końcu musiałam iść na macierzyński miałam wybór. Mieszkać 2 tygodnie na ulicy w 8-miesiącu ciąży w zimie albo wrócić do rodziców do Polski. Wróciłam. Sama. Kiedy urodziłam cięciem cesarskim po 22 godzinach wywoływania porodu, dziękowałam Bogu, że dziecko jest niedożywione (mój organizm zaczął sam na początkach 8 miesiąca "zabijać" dziecko nie dostarczając mu pokarmów) i że nie muszę brać Róży na ręce. Przez pierwszy miesiąc miałam ją na rękach 2 razy i tylko raz próbowano dać mi ją, żeby ssała mleko, ponieważ nie miała wyrobionego odruchu ssania. Okazało się, że może mieć wadę genetyczną przez pół roku chodziłam z nią do neurologów, genetyków. Dopiero niedawno zaczęłam ją naprawdę kochać. Wcześniej to było tak jakbym ją bardzo lubiła, ale mi niszczy życie. Nie mogę się pozbierać po powrocie z Anglii, po porodzie, po całej sprawie z wadami genetycznymi dziecka, które nie są do końca wyjaśnione (nadal podejrzewana jest o lekki autyzm i opóźnienie w rozwoju). Cały czas mieszkam u rodziców na ich utrzymaniu. Co znajdowałam jakąś pracę to przy wypłacie okazywało się, że to firma krzak i nie zapłaci, albo że coś im nie pasowało i zapłacą mi tylko część. Kiedyś mama powiedziała mi, że więcej kosztuje ją to, że pracuje niż jakbym siedziała w domu. W kocu wzięłam sobie to do serca i siedzę od stycznia w domu z dzieckiem dzień w dzień. Rodzice kupili domek 70 km od mojego rodzinnego miasta i ojciec całymi tygodniami tam jest, mama pracuje w szpitalu zmianowo, czasem nie ma jej nawet 24 godziny. Znalazłam oparcie w starym przyjacielu, z którym jestem w narzeczeństwie i jestem w kolejnej ciąży. Boję się. Chciałabym wszystkie te złe rzeczy puścić w niepamięć. Zaczęłam wracać do narkotyków, chcę usunąć tę ciążę, ale zarazem chcę mieć nadzieję, że będzie lepiej. Zapisałam się na kurs fryzjerski organizowany przez urząd pracy. Staram się przeć do przodu, ale cały czas brakuje mi sił. Nie mam nic z własnej wolności, a przynajmniej się tak czuję. Chciałabym się zabić, ale wmawiam sobie to co w ciąży poprzedniej, że jeśli mam w sobie życie to nie chcę być odpowiedzialna za to, że przez to że chciałam się zabić nie żyje ktoś jeszcze. Wiem, że potrzebuję pomocy, mówiłam to rodzicom, chłopakowi. Wszyscy to bagatelizują mówią, że inni mają gorzej a mi przejdzie "bo jest okropne ciśnienie i ja też nie mam dziś na nic humoru". Od ponad roku wmuszam w siebie jedzenie, na które nawet nie mam ochoty, żeby nie schudnąć już więcej. Jak zaczęłam wmuszać w siebie jedzenie przy wzroście 169 cm miałam 46 kg. Myśli samobójcze mam od drugiej klasy gimnazjum. Cięłam się, ale nigdy nie miałam próby samobójczej, bo zawsze miałam świadomość, że jest ktoś kto mógłby się załamać po mojej śmierci (chociażby mama, nie chcę żeby cierpiała przeze mnie chociażby raz jeszcze). Wiem, że poczucie winy w depresji to jest ta najgorsza rzecz, ale mnie ona chroni od samobójstwa. Nie chcę żeby ktoś się załamał z powodu mojego samobójstwa - nie chcę być winna czyjegoś załamania. Na dodatek jestem typem osoby, która chociażby sama miała 100000000 problemów zawsze pomoże innym i często jest to wykorzystywane. Pomocy ;(