Jak zaakceptować odejście osoby, którą się kocha?
Witam, Mam 26 lat, od 5 miesięcy jestem mężatką. Z moim partnerem jestem od 7 lat. Jest on najwspanialszym i najżyczliwszym mężczyzną jakiego kiedykolwiek poznałam. Zaczęło się u nas od przyjaźni, wspólne studia, wspólne dojazdy do domu. Ja zerwałam w tym czasie z poprzednim partnerem. Miałam złamane serce. Mój mąż wtedy był dla mnie podporą, ocierał mi łzy i wspierał w ciężkich chwilach. Później nasza przyjaźń przerodziła się w miłość. On wcześniej mi powiedział, że mnie kocha, mi zajęło nieco czasu znów kogoś pokochać. Ale miałam wrażenie, że przez te 7 lat byliśmy bardzo szczęśliwi razem. On jest niesamowity, ciepły, kochający i potrafił dać mi każdą cześć siebie. Ja niestety od zawsze miałam problemy ze sobą. Brak akceptacji, niska samoocena, brak jakieś takiej pasji w życiu - do teraz nie wiem co chcę robić, czym się zająć. Choć mam pracę, nie cieszy mnie. Zawsze układałam życie naokoło nas, przeprowadziłam się do obcego miasta z mężem, bo zawsze myślałam, że i tak pewnie kiedyś to ja poświecę się dzieciom i domowi i moja praca jest mniej ważna itd. Przez te wszystkie lata to on był dla mnie oparciem, ja dla niego rzadko. On jest niepoprawnym optymista, radosnym człowiekiem, który nigdy nie narzekał, nawet gdy było mu bardzo ciężko, to on wręcz przytulał mnie i mówił, że będzie dobrze. Pobierałam od niego pozytywną energię i jego optymizm. Ja z kolei jestem płaczliwa, pesymistycznie zazwyczaj nastawiona do świata, brakuje mi jakieś takiej zwykłej radości z życia. Wszyscy znajomi mówili, że jesteśmy zawsze super parą, bardzo się kochamy, spędzamy każdą chwilę razem, dużo wyjeżdżamy itd. Nikt jednak nie widział tej drugiej naszej strony, że to zawsze on się starał, że to on był podporą bardziej dla mnie niż ja dla niego, że to on sam sobie radził ze swoimi nastrojami i złym humorem, nie pokazując mi niczego złego, że to on zawsze mnie przytulał, obejmował, całował i pisał, że mnie kocha. A to ja dawałam mu tylko tyle, ile w danym momencie chciałam, często wiedziona złym humorem go odpychałam. Często byłam bardzo dla niego niedobra, nie dawałam mu tyle ciepła i miłości ile chciałam, ale jednocześnie wiedziałam, że bardzo go kocham. Za rzadko mu mówiłam o tym. Nawet seks przestał być namiętny, był tylko żeby zaspokoić jakieś tam potrzeby. To ciężko opisać, bo kochając go i potrzebując tak mocno jednoczenie go odpychałam w tym samym czasie. Byłam ostatnio u psycholog i ona mi powiedziała po godzinie ze potrafi skwitować mnie jednym zdaniem: że jestem osobą, która uważa, że nie zasługuje na miłość i podświadomie próbowałam niszczyć to co miałam przez lata. Miesiąc temu mój mąż porozmawiał ze mną. Usiadł i powiedział, że już nie potrafi dłużej udawać, że od jakiegoś czasu czuje, że jego uczucie wygasło, że czuł się ograniczany, że próbowałam na siłę nim sterować, zmieniać go, że nie dostawał ode mnie żadnych ciepłych uczuć, że tyle razy go odpychałam i raniłam swoim zachowaniem, że wręcz nie potrafi teraz już blisko mnie być. Bardzo mnie to zabolało i postawiło na nogi. Otworzyło oczy... Ja go nie przestałam kochać, ale zdałam sobie sprawę jak się zachowywałam w naszym związku, jak pogardzałam nim czasami, jak wykorzystywałam jego optymizm i zmuszałam, żeby zawsze pomagał mi w moich problemach. Tego się nie da opisać jak się czuję. Czuję się jak jakiś potwor, choć wiem, że nim nie jestem. Wiem co chcę w sobie zmienić i wiedziałam przez lata czego w sobie nie lubię i źle czułam się zawsze we własnej skórze. Teraz zaczęłam chodzić do psychologa, tylko nieco za późno. On na początku po tej rozmowie nie potrafił nawet na mnie patrzeć, uśmiechać się, nic. Mamy wspólne mieszkanie, wspólne jakieś tam materialne rzeczy, więc choć najlepszą decyzją wydawało nam się rozstanie na jakiś czas, to jednak ciężkie do wykonania. Więc przyjeżdżał raz na parę dni do domu na chwilkę, nocując gdzieś w jakichś hotelikach albo po prostu spiąć w aucie. Teraz są święta, stwierdziliśmy, że spędzimy je razem, jako że ten okres jest dla nas obojga ważny. Gościliśmy znajomych. Było milo, przyjemnie rodzinnie i ciepło. Jednak cały czas widzę w nim brak do mnie jakiejkolwiek miłości. Stara się być miły, jak dla przyjaciółki, ale na tym się kończy. Ja mam wrażenie, że żebrzę o każde przytulenie i uśmiech. Wiem, że w tym wszystkim jest praktycznie tylko i wyłącznie moja wina w tym, jak go traktowałam i jak nie doceniałam naszej wspólnej miłości. Do niego mam tylko żal, że nie powiedział wcześniej jak się z tym wszystkim czuł, ponoć już przed ślubem miał mnóstwo czarnych myśli. Teraz, po ślubie, ciężko podjąć jakaś decyzję. Wiem, że on się nie poddaje, wiem że nie ma nikogo innego na boku. Wiem, że chce walczyć, stąd wciąż pewne rzeczy robimy razem, wciąż się stara, ale mówi, że nie potrafi już więcej udawać ani wmawiać mi i nam, że będzie dobrze. Widzę, że nie zmusza się do miłości do mnie. Wiem, że tak jest lepiej. Jednak nie wiem jak pozwolić mu odejść jednocześnie tak bardzo go kochając. Nie wydaje mi się, że coś może się jeszcze zmienić. Dopiero minął miesiąc w sumie, ale ja psychicznie nie wytrzymuje tego niewiadomego, nie wiem co będzie za miesiąc, dwa. Nie wiem, czy da nam ponownie jakąkolwiek szansę, nie wiem czy on będzie w stanie cokolwiek do mnie kiedykolwiek jeszcze poczuć - tych rzeczy nie da się przyspieszyć ani sfałszować. Wydaje mi się, że za długo dusił w sobie negatywne emocje, żal do mnie o moje zachowania, ale jednocześnie, kochając mnie, bardzo nie chciał skrzywdzić. Wydaje mi się, że coś w nim tak pękło, że nie widzi już we mnie niczego z dawnej osoby, w której się zakochał. Przychodzi mi tylko jedno zdanie do głowy: „gdybym mogła cofnąć czas…”, ale już za późno:(. Jak sobie z tym poradzić?